Zarzut ten najczęściej zawiera się w zdaniu „Nie widziałeś, a oceniasz”. Tego typu slogan, to bardzo wygodna ścieżka do stworzenia sytuacji, w której w sporze na temat jakiegokolwiek dzieła filmowego bez żadnego wysiłku argumentacyjnego odbieramy swoim przeciwnikom wszelką sposobność do posiadania racji. Jednak czy aby na pewno w świecie jaki nas otacza, to kończący dyskusję argument? Być może w świecie, w którym dzieła kultury przestaliby już tworzyć ludzie, a na ich miejsce zajęłaby się tym sztuczna inteligencja tak. Dzieło stworzone przez algorytm przeto nie posiada w sobie niczego po za schematyczną treścią, która pozbawiona jest jakiejkolwiek warstwy uczuciowo-emocjonalnej. Tę posiada człowiek, a często i poglądy człowieka są jej emanacją. Kiedy zatem mamy do czynienia z dziełem wyrosłym z ludzkich zmysłów, taki argument niekoniecznie kończy dyskusję, bo we wszystkich dziełach danego twórcy, a już na pewno jeśli jest to dzieło filmowe, istnieje stały wymiar określonych jego uczuć i emocji, a bywa że i z poglądami na czele.

Do przedstawienia mojego punktu widzenia akurat twórcy rangi Agnieszki Holland pasują idealnie. Postacią kojarzoną z tworzeniem filmów jest od bardzo dawna. Jej filmy znane są na całym świecie, a jeśli chodzi o Polskę, to ze względu na to że stąd wyruszyła w świat zwłaszcza jej poglądy, bo jako polski „hit eksportowy” w naszym kraju przykuwa szczególną uwagę tych, których zadaniem jest za pomocą mediów wpływanie na opinię publiczną. To przede wszystkim te czynniki powodują, że zarzut „Nie widziałeś, a oceniasz” nie jest żadnym kończącym argumentem, bo dzięki rozpoznawalności tego typu twórców mamy możliwość przewidywać naprawdę wiele, gdy chodzi o nadchodzące ich dzieła. Nie jest tak, że szeroko znani reżyserzy czy reżyserki, nagle mogliby ni stąd, ni zowąd stworzyć lub bywając także scenarzystami napisać, coś zupełnie odbiegającego od ich znanej dotąd twórczości. Jeśli dołożymy do tego konkretne oblicze, którym ochoczo epatują w niezliczonych wywiadach, bywa że na przestrzeni kilku dekad wyrasta z tego wszystkiego pewien ich niezmienny rys, który ma siłę na stałe wyrobić u odbiorcy czy to uprzedzenia, czy przychylność do ich twórczości. Filmy, książki, muzyka są na bieżąco recenzowane (bywa że i przed oficjalną premierą) przez niezliczoną masę poczytnych zawodowych krytyków. Przeciętny człowiek nie musi się zatem zetknąć z dziełem, by mieć już jakieś podstawy do tego, by wyrażać jakąkolwiek opinię o kolejnym wcieleniu twórczości wybranego przedstawiciela świata kultury. Bywa, że o danym filmie jeszcze na długo przed jego premierą do przestrzeni publicznej trafiają wiarygodne informacje dotyczące jego fabuły. Jeśli z powodu rozpoznawalności jego autora da się w nich dostrzec to z czego ów jest lubiany lub krytykowany, to każdy ma prawo na takiej podstawie wysuwać swoje pierwsze opinie na temat jego dzieła. Być może na okoliczność późniejszego styku z takim filmem okażą się przesadzone, ale na pewno nie ma powodu, by uważać, że ktoś nie miał prawa wcześniej czegokolwiek przewidywać.

Zgodzę się, że większość ludzi (niezależnie od poglądów) w obliczu takich wydarzeń jak premiera filmu reżysera czy reżyserki, których kojarzą ze środowiskiem przez siebie niepoważanym, skłonna jest reagować w dalece przesadzony sposób. Ale to jeszcze nie powód, by próbować ludziom wmawiać, że jakiekolwiek przewidywania i opinie przed premierą lub bezpośrednim zapoznaniem się z dziełami kultury zwłaszcza rozpoznawalnych i mocno wyraźnych twórców, którzy tą specyficzną dla siebie samych wyrazistością notorycznie epatują, to coś nieuprawnionego i głupiego. A już tym bardziej nie można mieć pretensji do zwykłych ludzi, a nawet tych z wyższych sfer, że reagują na dzieła, które tworzone były z myślą o wywołaniu kontrowersji, w sposób jaki z samej swojej natury wywołuje kontrowersja. Wyobraźmy sobie sytuację, w której znany z konserwatywnych poglądów reżyser, w trakcie tworzenia swojego kolejnego filmu o tematyce, której postrzeganie przez konserwatystów w opinii ludzi o poglądach przeciwnych jest niedopuszczalne, w kilku wywiadach zdradza wątki filmu, by przyciągnąć określoną grupę widzów do kin. Czy nie znajdzie się ani jeden „wyznawca postępu”, który byłby skłonny ocenić taki film negatywnie bez jego obejrzenia? Dlaczego niby mielibyśmy mu mówić „Nie widziałeś, a oceniasz”?