Jak w zwierciadle

Reżyseria:
Ingmar Bergman
Produkcja:
Szwecja (1961)
Gatunek:
dramat, psychologiczny
Rok:
1961
Obsada: Harriet Andersson, Gunnar Björnstrand, Max von Sydow, Lars Passgård

Zdecydowanie, obok „Fanny i Aleksander”, mój ulubiony obraz Bergmana. Nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego, ale główna postać z tego obrazu na tle wszystkich innych nosicieli psychologicznego przekazu Bergmana reszty jego dzieł, natychmiast stała się wyjątkowa. Harriet Andersson grająca Karin, to coś tak rzadkiego jeśli chodzi o kobiece role, że w tak zwanego trymiga zostałem zauroczony. To nie wszystko. Bergman w tym filmie tematykę poszukiwania Boga wplątał już nawet nie w psychologiczne wydanie swojego bohatera lecz psychiatryczne. To czyni ten obraz, ponad wszystkie inne Bergmana, szczególnie wyjątkowe. Relacje jakie wyłaniają się między głównymi bohaterami potrafią widza nieprzeciętnie zmartwić, a gdy Bergman czyni to w wiadomy dla jego geniuszu sposób, na długo pamięta się o ich wspólnej historii.

Osiem i pół

Reżyseria:
Federico Fellini
Produkcja:
Włochy, Francja (1963)
Gatunek:
dramat
Rok:
1963
Obsada: Marcello Mastroianni, Anouk Aimée, Sandra Milo, Claudia Cardinale

Kiedy przyszło mi po obejrzeniu tego filmu jakoś go opisać, napisałem krótko: „Niesamowite projektowanie jawy jakby snem była”. I tak to zostawię, bo obraz Felliniego, to właśnie połączenie tych dwóch sprzeczności ze sobą. Gdy oglądasz obrazy przypominające naszą codzienność, wydają się być snem. Gdy oglądasz obrazy przypominające sen, masz wrażenie, że to jednak rzeczywistość. Kunszt z jakim Fellini wprowadza widza w nietypowe dla niego doznania jakich może nabawić się podczas oglądania filmów, wprowadza i w konsternację, i w zachwyt, chociaż oba stany wydają się być tak samo przyjemne. Sceny i aktorstwo, to coś, co bywa i zabawne, i w innych momentach zajmujące, aż po kompletne zdezorientowanie świadomości. Mieszanina jaką Fellini bombarduje nas z ekranu, to doświadczenie nie do zapomnienia. Warsztat filmowy, od zdjęć po całą resztę, wnosi całość na szczyty kinematografii. Absolutnie dzieło, którego nie można pominąć tam wędrując.

Harrakiri

Reżyseria:
Masaki Kobayashi
Produkcja:
Japonia (1962)
Gatunek:
dramat, historyczny
Rok:
1962
Obsada: Tatsuya Nakadai, Rentarô Mikuni, Shima Iwashita

Bunt

Reżyseria:
Masaki Kobayashi
Produkcja:
Japonia (1967)
Gatunek:
dramat, historyczny
Rok:
1967
Obsada: Toshirô Mifune, Takeshi Katô, Tatsuyoshi Ehara

Proszę Państwa, wyjątek. Tym razem jednocześnie omówię po krótce dwa filmy. Raz, że to dzieła jednego reżysera, dwa, że oba tak samo wybitne, a to co się w nich zawiera, grzechem byłoby zdradzać jakimkolwiek nawiązywaniem do szczegółów ich fabuły. Są to dzieła wspomnianego na samym początku mojej notki Masaki Kobayashiego. Jeśli wcześniej opisywany przeze mnie film „Kwaidan, czyli opowieści niesamowite” nie do końca udanie Was do tego japońskiego geniusza przekona, to nie ma najmniejszych szans na to, że którykolwiek z tych dwóch tego nie zrobi. Nie ma najmniejszych nawet wątpliwości, że legendarny Kurosawa, chociaż wciąż wielki reżyser, to na tle tego, co Kobayashi zrealizował w „Buncie” i „Harrakiri”, wybitny zwyczajnie – jak wielu. Kobayashi wybitny zwyczajnie nie jest. Jak wybitny jest sprawdźcie sami, bo zapewniam Was nie będziecie filmu oglądać, a zwyczajnie będziecie doznawać geniuszu Masakiego Kobayashiego. Przepraszam, ale nie mogę inaczej. Te dwa filmy wprowadziły mnie w osłupienie tak wielkie, że jeśli mam komukolwiek o nich wspominać, to tylko w formie rozkazu. Rozkazuję więc je obejrzeć.

Barry Lyndon

Reżyseria:
Stanley Kubrick
Produkcja:
Wielka Brytania, USA (1975)
Gatunek:
dramat, kostiumowy
Rok:
1975
Obsada: Ryan O’Neal, Marisa Berenson, Patrick Magee, Hardy Krüger

Film wybitnego Kubricka. Pomimo, że prze wyjątkowo doceniam jego „Odyseję kosmiczną”, to z racji mojej solidnej awersji do dzieł z gatunku fantastyki, „Barry Lyndon” po prostu nie mógł nie wskoczyć ponad tę arcy-legendę science-fiction. Jedno oba te filmy na pewno łączy. Niespotykany u innych geniusz Kubricka w formowaniu przekazu. Nigdy nie zdarzy się tak, że reżyser będzie potrafił wszystkie swoje filmy zrealizować tak udanie, że w każdym z nich nie pozostawi jakichkolwiek wątpliwości, co do swojego talentu. Kino tak nie działa i nie jest nawet ważne, by do takiego celu dążyć. Reżyser może nakręcić nawet kilkanaście dzieł wybitnych, a tylko jedno spośród całej reszty może wystarczyć, by ów reżysera za absolutnie historyczny geniusz kina uznać. Tak dokładnie jest z Kubrickiem i „Barry Lyndon”. Za każdym razem kiedy wracam myślami do tego obrazu, doznaję mentalnego podniecenia. Wystarczy wspomnieć o jednej scenie, niewyobrażalnie genialnej scenie pojedynku na pistolety i nie trzeba nic dodawać. To tylko jedna scena, a czyni z tego filmu coś po prostu niepowtarzalnego, co posiada wszelkie znamiona zasługujące na kult. Warsztat filmowy w tym filmie, to jest istna odyseja kosmiczna. To jak ten film „robią” tylko charakteryzacja, scenografia i kostiumy jest czymś jedynym na całe życie. A gdzie muzyka, aktorstwo, fabuła? Ja po prostu nie wierzę, że ten film wydarzył się naprawdę.