Dwunastu gniewnych ludzi

Reżyseria:
Sidney Lumet
Produkcja:
USA (1957)
Gatunek:
dramat sądowy
Rok:
1957
Obsada: Henry Fonda, Lee J. Cobb, Joseph Sweeney, Ed Begley

Napiszę krótko. To nie są żarty, to nawet nie jest koszmar – to absolutne arcydzieło kinematografii. Szczególnym aspektem tego arcydzieła czyniącym z niego arcydzieło szczególne jest to, że każda jego sekunda, to odrębne arcydzieło. I może to przesadnie brzmi, ale takiej właśnie figury trzeba użyć, aby opisać wielkość tego filmu. Trochę dziwnie się czuję, bo praktycznie nie wiem czy jest w ogóle sens, by cokolwiek dalej na jego temat pisać. Wielu się teraz najpewniej zastanawia, że skoro tak, to dlaczego na miejscu czwartym. Ale chyba jest też od razu jasne, że po prostu każda kolejna pozycja jest z tego samego grona – filmów absolutnie genialnych pod każdym względem. „Dwunastu gniewnych ludzi”, to jest właśnie ta produkcja, która ze względu na podobny kunszt tworzenia klimatu, wspomniane wcześniej „Opowieści o detektywie” wyniosły tak wysoko. Mistrzostwo prowadzenia fabuły i ów klimat jaki wytwarzają nam twórcy w tych filmach jest po prostu w kinie niebywale rzadkie. Niezauważenie wciągają widza do świata przedstawionego w filmie i długo to trwa zanim widz się w ogóle zorientuje, że od dawna w nim jest i ogląda wszystko jakby brał w nim udział, jako przypadkowy obserwator znajdujący się obok wszystkich odgrywanych scen. To jest ta niepowtarzalna magia filmów, których akcja osadzona jest w jednym tylko pomieszczeniu. Gdy zrealizowane jest to z tak rzucającym się w oczy geniuszem twórców jak w obu tych dziełach, trudno nie uznać je za arcy-wybitne. Kto nie wierzy, niech spróbuje.

Palacz zwłok

Reżyseria:
Juraj Herz
Produkcja:
Czechosłowacja (1968)
Gatunek:
horror, dramat, psychologiczny
Rok:
1968
Obsada: Rudolf Hrušínský, Vlasta Chramostová, Miloš Vognič

Kiedy pojawia się ten tytuł od razu przychodzi na myśl „Wstręt” Polańskiego. I pewnie też dlatego, oba te filmy w mym zestawieniu są tak blisko siebie. Jednak w przypadku czeskiego arcydzieła reżyser głębię niebezpiecznej dla człowieka jego własnej psychiki umieścił w szczególnym czasie i miejscu. To w znaczy sposób odróżnia dzieło Juraja Herza od filmu Polańskiego. W obu przypadkach główne role w filmie w połączeniu z mistrzostwem zdjęć, to coś, co w zasadzie zostawia ślad na psychice widza, ale czechosłowackiego reżysera poziom grozy sięga znacznie wyżej. Z początku film sprawia wrażenie jakiejś smętnej opowieści, a gdy mijają jego kolejne kwadranse zaczyna być co raz straszniej. I wiecie co wystarczy napisać, żeby podkreślić wybitność tego dzieła? Mianowicie to, że w przemyśle filmowym nie istnieje nagroda, która oddałaby jego wielkość. Nie ma. Wszystkie wydają się niczym ważnym. Kończąc opis poprzedniej produkcji napisałem „Kto nie wierzy, niech spróbuje”. Tutaj po prostu napiszę… „Uważaj!”.

Tramwaj zwany pożądaniem

Reżyseria:
Elia Kazan
Produkcja:
USA (1951)
Gatunek:
dramat
Rok:
1951
Obsada: Marlon Brando, Vivien Leigh, Karl Malden, Kim Hunter

Najbardziej piękny i najbardziej przejmujący dramat jaki w życiu widziałem. Pisząc o pięknie nie mam na myśli jakiejś jego urody budzącej wzruszenie. Piszę o pięknie sztuki filmowej, którym ktoś potrafił w szczególnie wybitny sposób oddać ludzki dramat. Głęboko wpadająca w umysł kreacja Vivien Leigh, to jedno; a obok tego niczym nie odbiegający geniusz Marlona Brando odgrywającego rolę głównego bohatera. Zderzenie tych dwóch szczególnie wybitnie odgrywanych postaci potrafiące wzbudzić nawet strach, w mojej ocenie nie ma sobie równych w innych produkcjach z mojego zestawienia, a już tym bardziej w filmach, które się w nim nie znalazły. Tu wszystko jest na swoim miejscu w każdej sekundzie filmu. Dwie główne role, to nie jedyne genialne kreacje aktorskie w tym filmie. Zdjęcia, scenografia, muzyka, fabuła i wszystko inne, co w nim znajdziemy, zamienia ów obraz w teatralny wręcz geniusz. Zdecydowanie mamy tu do czynienia z czymś, co ostatnim tchnieniem łączy nowe możliwości w świecie kinematografii, z nieśmiertelnym geniuszem odchodzącego z wolna w zapomnienie niemego kina czy tak samo nieśmiertelną chwałą tego, czym jest teatr. Jedno jest pewne: potem już teatru w filmie nie będzie.

Koń turyński

Reżyseria:
Béla Tarr
Produkcja:
Węgry (2011)
Gatunek:
dramat
Rok:
2011
Obsada: János Derzsi, Erika Bók, Mihály Kormos

Uwierzycie? Film z roku 2011 na miejscu pierwszym mojej listy. Jeśli kogoś tym zniesmaczyłem, to od razu przepraszam i śpieszę z wyjaśnieniem. Wszystkie wspomniane wyżej dzieła filmowe i mego zdania nic w tej kwestii nie zmieni, zaliczam do grona najwybitniejszych jakie w swoim życiu widziałem. Jednak to, co za pomocą tego filmu potrafił stworzyć Béla Tarr, a jego geniusz przecież wyraźnie widoczny jest w innych jego produkcjach, to rzecz po prostu dla mnie nie do podrobienia, niemająca sobie równych. I choć szczytu jego geniuszu brakuje w innych jego filmach, to jednak „Koń turyński” wzbudził u mnie doznania, których nikt inny nie potrafił wzbudzić. Sztuka z jaką łączy on geniusz swoich kamerzystów, muzyką i klimatem otoczenia w „Koniu turyńskim”, to podróż znacznie dalej niż „odyseje” Kubricka. Właściwie trudno mi określić, gdzie znajduje się widz, gdy „Koń turyński” go pochłonie. Charakteryzacja postaci w połączeniu z tym wszystkim, o czym wspomniałem wyżej, to zderzenie z przerażającą kruchością człowieka wyrażona artyzmem na niedoścignionym poziomie. W „Koniu turyńskim” nikt nie musi pisnąć słowem, a zostaje powiedziane więcej niż potrafiłby powiedzieć nam wrzask tłumu. Ciekawi Was to, czy poradzicie sobie z ciężarem zrzuconym przez węgierskiego reżysera? Sprawdźcie choćby po to, by zobaczyć jak bardzo wielu nie będzie mogło sobie z nim poradzić.