Sytuacja robi się ciekawa, bo oto spoza strategicznej jeszcze do niedawna dla obozu poprzedniej władzy kurtyny milczenia, dochodzą głośne i wyraźne spory dotyczące różnic w podejściu do kluczowych decyzji politycznych, które miały najpewniej najistotniejszy wpływ na nieprzychylne mu wyniki wyborów. Mianowicie chodzi o reformę sądów, którą zawetował prezydent Andrzej Duda oraz zgadzanie się premiera Morawieckiego na kolejne forsowane przez Brukselę unijne programy wspólnotowe, które w ostatecznym rozrachunku uszczuplały zdecydowanie naszą suwerenność w strukturach UE.

Trudno przewidzieć na co obliczona jest to nagłe siłowanie się na grzechy i winy wewnątrz opozycji. Są opinie, że jest to oznaka rezygnacji Solidarnej Polski ze wspólnego marszu u boku Prawa i Sprawiedliwości i wstęp do otwarcia się na sojusz z Konfederacją. Drugą opcją może być próba wymuszenia na prezesie Kaczyńskim odejścia od polityki udawania łagodnego centrum, a tym samym przekonywania, że forsowanie Mateusza Morawieckiego na lidera w obozie tzw. „Zjednoczonej Prawicy”, to krok w złym kierunku, co w efekcie musiałoby sprawić, że do roli przewodniej w formułowaniu drogi politycznej tej formacji musiałby zostać wybrany ktoś inny.

Tak czy owak wszyscy koncentrują się na decyzjach i personaliach politycznych, kiedy próbuje się wskazać kto zawinił. Z mojego punktu widzenia brakuje w tej refleksji bardzo istotnego szczegółu. Mianowicie zajęcie się elektoratem. Spierające się frakcje zapominają, że jednym z podstawowych czynników jaki przyczynił się do tego, że „Zjednoczona Prawica” nie była w stanie uformować rządu, było zbyt daleko posunięte bazowanie na najtwardszym, sekciarskim elektoracie, którego wyhodowano wręcz na strukturę pozbawioną elementarnego krytycyzmu wobec poczynań rządu Morawieckiego oraz kreowanej narracji, którą starano się przekonywać do siebie wyborców. Uznanie za najbardziej właściwe źródło do badania nastrojów społecznych aktywu, który gotowy był bronić w ciemno nie tylko w kampanii wyborczej, ale i w okresie ją poprzedzającym, każdą wątpliwą decyzję rządu lub narrację proponowaną jako remedium na ataki ówczesnej opozycji, spowodowało, że cała kampania wyborcza „Zjednoczonej Prawicy” była obarczona sekciarską ślepotą, która udzieliła się najwyższym gremiom odpowiedzialnym za powodzenie w wyborach. Sam doświadczyłem niezliczonych sytuacji, w których dyskusje na temat rządu Morawieckiego i przedstawianie w nich, że popełnia on kardynalne błędy, które doprowadzą do tego, że „Zjednoczona Prawica” straci władzę, były kwitowane ze strony zwolenników PiS zupełnie pozbawionymi racjonalności szyderstwami z wytykaniem mi wszelkiej ignorancji na czele. Odzwierciedlenie tego typu postawy praktycznie na co dzień było widoczne wśród polityków ówczesnej władzy. Nawet najbardziej banalne do pojęcia argumenty wykładające wprost, że się mylą, że przeinaczają rzeczywistość lub po prostu pewnych kwestii okazali się nie rozumieć, były z miejsca traktowane jako fikcja, jako coś, co nie zaistniało. Nie było niczym nadzwyczajnym zobaczyć w programie telewizyjnym przedstawiciela PiS-u, który pomimo tego, że dzień wcześniej ktoś w sposób precyzyjny obalał narrację przez niego serwowaną w konkretnej kwestii, wciąż posługiwał się jak mantrą dokładnie tą samą paplaniną. Powstał tym samym mechanizm, w którym reprezentacja polityczna „Zjednoczonej Prawicy” wraz z wiernymi jej czcicielami wykładni partyjnej, wzajemnie nakręcały to permanentne zaślepienie, góra dołowi, a dół górze.

Jakże zupełnie odmienna jest sytuacja jeśli chodzi np. o elektorat i reprezentację polityczną Konfederacji. Na ogół najdrobniejszy nawet błąd lub postawa nie mająca poparcia wśród wyborców Konfederacji, powoduje natychmiastową krytykę z ich strony w każdym zakątku internetu, przez co zdarzało się nie raz, że politycy tej formacji musieli albo porozumieć się co do przekazu kierowanego do swojej bazy wyborczej, albo w obiegu medialnym prostować swoje nie dość precyzyjnie wyartykułowane stanowiska. Bez wątpienia elektorat Konfederacji, to najtrudniejszy aktyw dla polityka jaki można sobie wyobrazić. Ale dzięki temu, politycy tej partii zmuszeni są twardo trzymać się swoich poglądów, pilnować, by prezentowany przez nich przekaz był spójny, a to z kolei podnosi poziom ich politycznej aktywności, bo wiedzą, że na liczne grono bezwarunkowo oddanych wyborców mają najmniejsze szanse ze wszystkich obozów politycznych.

Na koniec warto zwrócić uwagę na inny objaw tego kompletnego braku krytycyzmu wśród elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. Okazuje się, że dla wyborców partii Kaczyńskiego nie ma za bardzo znaczenia czy praktyka działania jej polityków ma coś wspólnego nawet z elementarną logiką. Otóż, gdy tylko zaczęła się powyborcza batalia o utrzymanie poparcia politycznego, wyborcy tej partii bez jakiegokolwiek zażenowania, zaczęli gremialnie uważać, że rząd Morawieckiego nie ma nic wspólnego z zaklepaniem „Zielonego Ładu”, z doprowadzeniem do tego, że Polska została zasypana tanimi oraz niskiej jakości produktami rolnymi z Ukrainy, że nie jest winny zmuszania państwa polskiego do implementowania tzw. „kamieni milowych” wynikających ze zgody na wspólny dług w ramach KPO, a to wszystko potem pozwala politykom Prawa i Sprawiedliwości bez żadnego oporu stawiać się w roli obrońców polskiej suwerenności i polskiego interesu. Skutkiem tej orwellowskiej przewrotności jest to, że PiS nie może liczyć już na poparcie wyborców niezdecydowanych, bo ci niepodatni na tego polityczny szwindel natychmiast swoje sympatie kierują w inną stronę. W ten sposób partia Jarosława Kaczyńskiego traci poparcie z tygodnia na tydzień i nic nie wskazuje na to, że mogłoby się to zmienić. Gdyby kiedykolwiek na przestrzeni ostatnich miesięcy politycy PiS zdolni byli na reagowanie w sprawach, które wyjątkowo podatne są na wahania nastrojów społecznych i potrafili dostrzegać swoje błędy zawczasu, to być może nie znaleźli się po raz kolejny w sytuacji, w której ze swoim betonowym elektoratem są niczym jak ten przysłowiowy Himilsbach z angielskim. Jestem pewien, że powrotu Prawa i Sprawiedliwości do władzy z czegoś takiego nie będzie.